Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— U was weselej! — stęknął Stefan.
— Pewnie, że weselej, bo się pracuje, a w pracy dzień do dnia nie podobny i krótki. Oni tu powiadają, że też pracują; wyglądałbym ja ładnie, żebym tyle tylko robił! U nas taki dzień kontraktów zrujnowałby fermę!
— A przecie miałeś o czem tu przyjechać.
— Ba! Ojciec zbierał na to dziesięć lat, a ja drugie dziesięć będę odrabiał. U nas, bracie, kredytem żyć nie można!
— A droga tam dużo kosztuje?
— Pięćset franków.
— No, a tam pracując, można do czegoś się dobić?
— Coś ty taki ciekawy? Może się też wybierasz?
— Pojechałbym! — rzekł Stefan nieśmiało.
Kostuś się roześmiał.
— Wykradniesz się chyba z Pryskowa?
— A cóż! Naco ja tam? Żebyś mnie z sobą zabrał, tobym ci potem koszt drogi odsłużył.
— Ba, a starzy? Rozmów się z matką, z panem Erazmem, ja jestem gotów cię zabrać.
— Et, mama! Byle nie chcieć od niej pieniędzy, to jej wszystko jedno. I mnie było dotąd wszystko jedno, a teraz, pogadawszy z tobą, z Adasiem — czy ja wiem? — jakoś mi się widzi, że trzeba inaczej żyć! Zygmuś kpi ze mnie, nędza dojadła, a Jaga, błaźnica, zmyka z domu! Pójdę sobie i ja!
— I dobrze zrobisz. Nauczysz się tam dopiero, co to praca, a nie tu!
W tej chwili doleciał ich uszu żałosny płacz dziecka.
Kostuś się rozejrzał.
— Co to piszczy?
— Coś pod chodnikiem!
Zajrzeli obadwa w otwór w deskach, pod którym krył się rynsztok bardzo głęboki i ujrzeli na dnie dziecko skulone, w kupie stuletnich śmieci.