Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, ty myślisz, że zębami uchwyciłaś za księżyc, i chcesz mi imponować! At, wielka sztuka, ja to samo potrafię!
Zygmunt, który dotąd zamyślony palił papierosy na ganku, zszedł do nich i zawołał Jadwisi.
Odprowadził ją do furtki i tak rzecz zagaił:
— Że się znalazł idjota, co ciebie chce brać, toś rozum do reszty straciła. Skądbyś go zresztą miała? Jakże to idziesz zamąż: w tej spódnicy i tych trzewikach? Toż tobie trzeba stos gałganów i fatałachów, które nie warte śmiecia, a kosztują sumy! Mówiłaś o tem z mamą?
— Nie. Poco? Nie da grosza!
— No, więc cóż?
— Powiedziałam Ricie, że wyprawy nie będę miała.
— At, piękne gadanie, a potem po całym kraju plotka pójdzie, że Holanicką Różyccy wzięli bez koszuli. Niedoczekanie ich! Ileż na te śmiecia trzeba pieniędzy.
— Czy ja wiem? Pewnie tysiąc rubli!
— Trzysta tysięcy ich! No, to masz, schowaj tylko przed mamą, bo odbierze, a ja drugich nie dam. A że i ty i Adam jesteście parą idjotów, to oddaj je tej czarnej pannie, która ma rozum jak mi się widzi, bo kpi sobie z całego świata.
Zygmuś, obejrzawszy się, czy gdzie nie widać matki, wydobył z różnych kieszeni obiecaną sumę i wetknął siostrze w rękę.
— Dziękuję, Zygmusiu! — szepnęła Jadwisia, zupełnie oszołomiona.
— Nie dziękuj, a schowaj! Aj, dalibóg, mama idzie!
Na to hasło Jadwisia wsunęła pieniądze do kieszeni, a Zygmuś zniknął za furtką.
Zaraz po nim wysunął się na ulicę Kostuś ze Stefanem.
Szli jakiś czas w milczeniu, wreszcie Jamont ziewnął i rzekł:
— Tu można z nudów oszaleć!