Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jadwisię opadły panienki, dopytując się, gdzie będzie robiła wyprawę.
Ruszyła na to ramionami.
— Nikt z nas o tem jeszcze nie pomyślał! — odparła przez zęby tonem, odstręczającym od dalszej gawędy.
Panią Zofję oblęgały starsze damy.
— Tacy młodzi jeszcze oboje! — zaczęto delikatną krytykę.
— On wygląda wątło i słabowicie, matka jego umarła z suchot!
— Wywiozą jedynaczkę na kraj ziemi!
Ale pani Zofja była po dobrym obiedzie, Różycki pognębił jej prześladowcę, żyda, panna Stefanja chwaliła Adasia, posagu i wyprawy nikt nie żądał, wojowniczo tedy napadła na krytykujące niewiasty.
— Moje panie, ja, matka, wiem, co dobre dla mojego dziecka. Przytem i pan Erazm ma głowę najlepszą w powiecie. My oboje postanowiliśmy, to dość!
Panie, oburzone, odeszły, wznosząc oczy i ramiona.
Powoli goście się rozchodzili. Podwórze rozbrzmiewało serdecznemi pozdrowieniami, zapewnieniami przyjaźni, życzeniami i komplimentami.
Gdy za ostatnim gościem zawarła się furtka, Rita odetchnęła głęboko.
— Teraz dopiero będą mówili, co myślą! — rzekła.
— A pewnie! — ozwał się za nią niespodziewanie Stefan. — Przyszli, najedli się, napili, a teraz was ogadają.
Wskazał palcem siostrę i Adasia.
— Za to, żeście szczęśliwi! odpowiedziała Rita. — Cóż, panie Stefanie, rad jesteś ze szwagra?
— Jeśli im z tem dobrze, to mnie wszystko jedno. Jabym sobie pewnie takiego kłopotu samochcąc nie nabierał!
— No, mógłbyś być dla mnie choć dzisiaj uprzejmy! — zaburczała Jadwisia.