Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pójdę mu kalikować.
Wielka cisza ogarnęła kościół i każdy z serca niósł do nieba najgłębsze życzenia i prośby.
A wszystkich te organy, dotykane ręką natchnioną, nastroiły uroczyście i łzawo, że cały kościół pełen był westchnień głębokich i szmerów serdecznej modlitwy.
Dzwonki przebrzmiały i znowu melodja popłynęła z góry, przejmująca w swej kościelnej, starożytnej prostocie. Czasami mieszało się z nią parę akordów motywów narodowych; a wtedy starzy odczuwali młodą krew w sobie, a młodzi oglądali się trwożnie.
Powstawali wszyscy. Kostuś zaraz poszukał oczami młodej kobiety i pomyślał:
— Niech sobie co chce będzie, ale się ożenię! Już tak żyć z dnia na dzień nie godzi się.
Nabożeństwo dobiegało do końca. Tłum rzedniał przed kościołem; u stołu kwestarek zbierali się znajomi; witano się i rozmawiano.
Na tacę padały grube asygnaty, dar dla oka ludzkiego i stosunków; padały także miedziaki, Boża ofiara nieznanych.
Kościół wyludniał się, napełniał cmentarz, wszyscy odzyskiwali zwykły humor i wracali do spraw potocznych.
Imię Adasia było na ustach. Wyglądano go, aby chwalić i winszować, Różycki uśmiechał się uradowany, promieniała szczęściem Rita.
Organy jeszcze brzmiały, a gdy ucichły i chłopaka długo nie było, panna Felicja, niecierpliwa, zawołała Kostusia.
— Skocz na chór i sprowadź nam mistrza!
— Kiedyż bo ja, ciociu, na kogoś też czekam!
— Ach, mniejsza, idź, idź!
Chłopak spełnił polecenie i przepadł.
Zaczęto się niecierpliwić, gdy wreszcie ukazał się Stefan.
— Gdzie pan Adam? Nie widziałeś? — spytała panna Felicja.
— A jak widziałem, to co? Naco on ciotce potrzebny?