Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ani się spytał, skąd się ukazał tak nagle. Po chwili dopędził go za furtą i poszli w milczeniu. Na głównej ulicy wpadli w tłum młodzieży, wracającej od cyganek; wrzało tam, jak w ulu. Obadwa przyspieszyli kroku, opędzając się od zaczepek i grubych żartów.
Ale na ganku Kostuś się zatrzymał. Siedział tam na ławce piękny Wiktor i palił cygaro.
— Cóż, zabawiłeś się? — spyłał go Jamont.
— Gdzie?
— A u pani Wojakowskiej.
— Cóż to? Szpiegujesz mnie? Trzeba było wcześniej.
— Nie szpieguję, ale okno było otwarte i... widziałem!
— Więc pocóż jeszcze w oczy leziesz? Widziałeś, to ci na zdrowie!
Zygmunt stał we drzwiach i zaśmiał się:
— Baby zawsze żółć poruszą. Chodźcie! Dam wam sodowej wody z cytryną.
— Idź do djabła! — burknął Wiktor.
Usunęli się co rychlej. Zygmunt wciągnął ich do siebie.
— Coś taki blady? — rzekł do Adasia. — Masz, napij się wina!
— Dziękuję ci! — rzekł chłopak serdecznie.
— Ot, nie dziękuj, a pij! Coś mi plotła mama, że ty się żenisz z Jagą. Czyś zwarjował?
— Dlaczego?
— Bo to idjotyzm. Pasujecie do siebie, jak księżyc do rzeszota. Tyle lat tułacie się nocami po zborze, a teraz sobie ją bierzesz! Pijże... takiś biały!... Ale widzę, żeś człowiek porządny. Daj łapę, dziękuję ci za dziewczynę!
Adasiowi krew uderzyła do twarzy na tę brutalną pochwałę, ale podał rękę i wypił kieliszek wina.
Wypadł na korytarz jak z pod pręgierza.
Weszli do swej stancji. Obok pan Erazm mieszkał.