Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To wy, wagabundy! — wołał do nich. — O tej porze porządni ludzie już śpią.
— Czemuż więc pan jeszcze czuwa? — odciął Kostuś.
— Ja ledwie załatwiłem żyda pani Zofji. Uf... otom się zmachał!
— Woły się znalazły?
— Tak. Ale parobek dotąd w kozie. Oduczą go na przyszłość pilnowania pańskiego dobra.
Adaś przykładnie ukląkł do pacierza. Kostuś rzucił się na posłanie.
Po chwili pan Erazm drzwi przymknął i rzucił na stół zeszyt papieru.
— Kostusiu, to dla ciebie. To mój plan wspólnego ubezpieczenia. Zabierz, może zużytkujesz u Kabylów, bo tutejsze towarzystwo jeszcze doń nie dorosło.
Potem rzucił na stół drugi arkusz.
— I to dla ciebie: kopja wyroku kompromisu. Możesz podać do humorystycznych gazet. Epilog zaś taki, że Zawirski oburzony; Mancewicz jeszcze nie kontent; Werbicz jeszcze bije się ze skrupułami, czy nie za ostro osądził; Jawornicki dumny ze swego wyroku i rozumu, a szlachcic niezawodnie kogoś z nas podsmali. Dobranoc wam! Zasypiam na laurach! Jurek, przynieś mi szumiących proszków z apteki!
Zatrzasnął drzwi na stałe.


VIII.

W oknie u Kiwy fryzywano pięknego Wiktora. Czynił to jego lokaj, a pomagało dwóch żydków. W temże oknie siedział też pan Józef i objaśniał nazwiska przechodzących młodemu Zawirskiemu, uzbrojonemu w ostre szkła na swoich wyłupiastych, baranich oczach. Tamże ogryzał swe paznogcie zgrany doszczętu Ludwik Tedwin, rozmyślając, komu wpakować wczoraj kupioną klacz z fałszywym regestrem