Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Postąpił krok i objął dziewczynę, tuląc do piersi.
— Nie płacz! — powtórzył głucho.
Jadwisia oparła mu głowę na ramieniu i łkała długą chwilę. Przeskok był zbyt gwałtowny. Oboje raz pierwszy kochali i pierwszy to był ich pocałunek w życiu, który zamienili w wielkiem, uroczystem milczeniu.
Adaś zbladł pod wrażeniem; poczuł w sobie wielką siłę i moc życia. Ona, wczoraj dziecko, dojrzała nagle i już nie dzika i ponura, ale poważna i rozjaśniona dziwnie, uchyliła się i spojrzała mu w oczy; zrozumiała, że teraz już nic ich nie rozdzieli, że go jej teraz nikt nie odbierze.
Usiedli na schodach, trzymając się za ręce.
Nie mówili nic do siebie, aż wreszcie on się odezwał:
— Teraz takbym żyć chciał. I muszę!
— Ja pana nie dam śmierci! — szepnęła z budzącą się znowu wrodzoną dzikością.
Kostuś wszystkiego wysłuchał i cierpliwie doczekiwał końca. Ale zakochani wcale nie myśleli o rozstaniu, a jego położenie na ganku było bez wyjścia.
W salonie Rita z panną Stefanją prowadziła żywą rozmowę i tamowały mu odwrót przez dom, na ganku narzeczeni zagradzali mu drogę do furty.
— Chyba tu zanocuję, bo ich nie przeczekam — pomyślał z desperacją.
Wreszcie zdecydował się na krok stanowczy.
Powoli, ostrożnie wysunął się ze swej kryjówki i nie troszcząc się o Adasia i Jadwisię, jął schodzić ze stopni.
Udało mu się. Siedzieli spokojni, zapatrzeni w księżyc, zasłuchani w swe szczęście.
Był już w połowie podwórza, gdy na szelest kroków Adaś się obejrzał.
— To ty, Kostusiu? — spytał.
— Ja. Wracam do kwatery.
— Zaczekaj, pójdziemy razem.