Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, nie, mam tego dosyć!
— Wyglądasz struty. No, chodź do mnie, odpoczniesz.
Byli przy progu, gdy naraz dwa zgiełki się podniosły. Jeden pochodził z dalszych stancyj, a epilogiem jego było ukazanie się kandydatki na klucznicę do Zawirskiego, którą wyrzucał za drzwi czarny faktor, gdy jej towarzyszka coś dowodziła żywo, a kilkoro młodzieży śmiało się homerycznie. Drugi zgiełk powstał u graczów i górował nad nim bas Zygmunta.
— Trzysta tysięcy djabłów! Spółka, to spółka! Boisz się stracić, to zabieraj swoje i idź mi z oczu, bałwanie! A ty, Wiktorze, nie przekreślaj swoich rachunków, bo ci je na łbie skopjuję!
— Reguła każe zmieniać karty! — krzyczał Józef.
— Reguła każe płacić przegraną, a ja mam pełną torbę twoich kwitków! Ty się nie odzywaj!
Józef schował się za plecy Wiktora, który zgrany był i wściekły.
— Ja nie mogę grać w takiem towarzystwie! — syknął.
— Nie możesz, to marsz!
I Zygmunt, porwawszy swój but, fabryki Szmula z Pryskowa, cisnął nim na kuzyna.
Ten się uchylił i Józef dostał obcasem w nos tak gwałtownie, że aż mu się krew rzuciła.
— A to co?... — wybełkotał oburzony.
Zygmunt obejrzał się i rzucił mu pięciorublówkę.
— Na, masz na plaster!
Chwila ciszy, a potem śmiech ogromny pokrył cały wypadek.
— Och, czemu ja tam nie stałem! — rzekł żydek lokaj, podając Józefowi miskę z brudną wodą.
— Chodźmy! — rzekł Różycki, przełykując ślinę, jakby go zanudziło nieznośnie.
Kostuś bez ceremonji splunął.
Na progu pan Erazm raz jeszcze spojrzał na towarzystwo i rzekł głucho:
— Oto masz, jak wygląda lew w sieci.