Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przecisnęli się przez tłok na korytarzu i odetchnęli wreszcie w mieszkaniu Różyckiego.
— Czy się zgrałeś, żeś taki osowiały?
— Nie, ale odnalazłem swoją wdowę!...
— Czy chcesz, abym się za ciebie oświadczył?
— Nie, nie chcę tej kobiety! Wiktor tam do niej idzie dzisiaj na kolację. Już posyłał na zwiady Józefa.
— Idzie, a przyszedł, a był, to jeszcze różnica. Zresztą, jeżeli kobiety nie chcesz, to poco się alterujesz? — dodał drwiąco.
— Bo panna Rita mi ją wmawia
— No, to i wmówi, bądź pewny! Czemuż więc tu siedzisz? Idź, odnów znajomość i uprzedź Wiktora!
— Kiedy ja jestem pewny, że ona go kocha!
— Ładny gust, ani słowa!
— A pan już dzisiaj do panny Stefanji nie wstąpisz?
— Nie. Mam kompromis, sprawę pani Zofji i historję z bykami. Idź sam, chłopcze, i zdecyduj się wreszcie na którą, bo mi już panna Felicja poleciła oświadczyć się za ciebie Janickiemu.
— Nie, nie chcę, żadnej nie chcę!
— Żadnej nie, ale jedną wybierz. Ledwie umitygowałem twoją opiekunkę i wyprosiłem tydzień zwłoki.
— Otóż to, że ja i ciotki się boję, więc zostanę u pana i posłucham kompromisu.
— Nie wiele się zbudujesz.
Różycki ustawił wokoło stołu krzesła, wyszukał kałamarz, rozłożył papiery i usiadłszy, dumał ciężko, zapewne nie nad własnemi biedami.
W tej chwili wsunął się do izby i stanął u progu stary szlachcic w starej kapocie. Trzymał się pochyło, zbiedzony, pokorny, raz wraz spoglądając zpodełba i wyłamując palce ze stawów.
Różycki się nań obejrzał.
— A, jesteś Mancewicz. Dobrze!
Ton był niezbyt uprzejmy; szlachcic westchnął.