Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kiedy muszę! — mruknął Werbicz. — Procenty nadchodzą. Tobie samemu pięćset.
— Wykreśl! Mogę dwa miesiące poczekać.
— Podatki, żniwo, dzieci! Nie mogę czekać ceny.
— W takim razie ja ci tę cenę dam i jutro pieniądze wręczę, sprzedam zaś razem ze zbożem i wtedy potrącę sobie tylko procent. Napisz prędko kontrakt.
— Dziękuję ci! Który to raz ty mnie ratujesz!
— To nie ratunek, to lekcja arytmetyki, ale ciebie nigdy przekonać nie mogę.
— Tak. niepojętny jestem! — uśmiechnął się Werbicz, starając się wykrzesać wesołość. — Ale wiesz co, mówią o wojnie z Anglją. Kto wie, co z tego wyniknie.
Ale Różycki się spieszył, więc tylko ręką machnął i ku drzwiom się skierował.
— Kończmy z tą sprawą ogniową!
W progu milcząco uścisnęli sobie dłonie i wyszli na kurytarz.
Usłużny faktor otworzył im drzwi pokoju frontowego, w którym okiennice były zamknięte, a sztuczną noc oświetlało kilkanaście świec, umieszczonych na zielonych stolikach.
Przy każdym stole skupiała się gromadka mężczyzn, nie widzących nic i nikogo, prócz kart, które powoli w prawo i w lewo rzucał jeden siedzący.
Rozległy się krótkie okrzyki, urywany śmiech, przekleństwo, szelest kart i asygnat.
Czasem ktoś zgrany odchodził z placu bitwy, zaglądał na inne stoły, przeciągał się i zbliżał do samowara, który obsługiwało dwóch drabów liberyjnych, roznosząc przytem nieustannie przekąski i napoje.
Przy stole z samowarem siedział jeden tylko biesiadnik, ale okazały.
Był to człowiek stary i potwornie otyły.
Rysy ginęły w obrzękłości tłuszczowej, głowa ginęła w ramionach, cielsko ogromne zapełniało całą kanapę.