Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie fatygi ani uważać, co mu gadają, ani ich za drzwi wyrzucić.
Rozjaśniła mu się twarz na widok sąsiada.
— Myślałem, że już nie przyjdziesz.
— Jakże! A nasze ubezpieczenie?
Werbicz ręką machnął.
— Nic z tego nie będzie.
— Co? Odmawiasz pomocy?
— Ja nie, ale słyszałem, co o tem mówią.
— Może ich Janicki przegada.
— Prawda! Janicki się zgrał i teraz się odgrywa. Nie dostaniemy go aż chyba nad ranem.
— Gdzież pójdziemy?
— Niedaleko. Starsi grają w kwaterze Zawirskiego, a młodzież u Holanickiego. Zebrali się wszyscy: Stoccy, Tedwinowie, Płonkowscy, jest nawet stary Jawornicki. Zawirski przywiózł syna, który już w Malewiczach osiada.
— A ty już załatwiłeś swoje interesa?
— Mniej więcej; trochę zostało na jutro. Mogę ci służyć — odparł ponuro.
Wstał i zabierał się do wyjścia, gdy czarny faktor się odezwał:
— Proszę jasnego pana, Wolko za chwilę przyjdzie.
Różycki żywo się obejrzał.
— Sprzedajesz zboże? — spytał.
Werbicz unikał jego oczu.
— Tak, cokolwiek, na żniwa! — odparł wymijająco.
Kostuś uczuł się zbytecznym.
— Pójdę tymczasem do Zygmusia! — rzekł.
Gdy zostali sami, Różycki drzwi szeroko otworzył i bez słowa wskazał je żydom, potem je za ostatnim zamknął na klucz.
— Ile ci dają za zboże? — spytał.
— Rubel trzydzieści para.
— Ile zadatku?
— Tysiąc.
— Stracisz połowę. To niepodobna.