Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciemny rumieniec pokrył twarz Konstantego. Milczał, skubiąc wąsy.
On się wcale swoją znajomością nie pochwalił.
Piękny Wiktor żegnał się tymczasem.
— Może wyjdziesz także? — rzekł do kuzyna półgłosem. — Te baby tu wściekle nudne. Pójdziemy po zajazdach, zobaczyć, jak idą kontrakty. Grają pewno grubo i przyjechały aktorki.
— Nie chce mi się, zostanę! — mruknął Kostuś.
— Chodź! Odszukam Józefa i poślę go z kartką do Wojakowskiej. Zaprowadzę cię do niej wieczorem na herbatę.
— Nie chcę, nie chcę! — wstrząsnął się chłopak z obrzydzeniem.
— To siedź w tej kapitule! Ja mam jej dosyć.
Raz jeszcze zdaleka złożył ogólny ukłon i zniknął za furtą.
Rita skinęła na Kostusia.
— Doprawdy, pan na serjo wierzysz w absurda pięknego Wiktora.
— Wierzę we wszystko złe! — odparł tonem grobowym.
— To wierz pan zatem logicznie i w kłamstwo elegantów ograniczonych. Chodźmy we dwoje pod to okno, poznajomimy się z dzieciakiem. Ciekawa jestem, czy pana pozna.
— Nie chcę, mam wstręt do tej kobiety.
— Niema co mówić, miluchny z pana będzie mąż z taką zazdrością.
— Pani wierzyłbym nieograniczenie.
— Bagatela! Dziękuję za łaskawe uznanie, ale już dawno wykreśliłam się ze szrank. Czy ładna ta wdowa?
— Ładna! — mruknął niechętnie.
— Inteligentna?
— Owszem!
— To nie powinna pana poślubiać!
— Dlaczego? — spytał z budzącem się zajęciem.
— Bo pan się w niej na umor rozkochasz, a wtedy nie dasz nawet spokoju cieniom Wojakowskiego.