Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, Rito, tylko ostrożnie! Jeżeli zrozumiesz, że mnie nie kocha, powiesz mi. To jej oszczędzi fałszywej pozycji.
— Dziś zatem wieczorem otrzymasz wyrok.
Adaś w milczeniu ucałował dłoń siostry.
Tymczasem Kostuś dotarł do panny Stefanji i zagaił bez wstępu:
— Kto to u ciotki mieszka w oficynie?
— Dużo osób, mój drogi. Aptekarz z rodziną, sędzia, modniarka, szewc, dwie panny, utrzymujące pensję...
— Więc czyje to dziecko?
— Jakie dziecko?
— Śliczny, czarnowłosy drobiazg w tem oknie.
— Ach, tam! To pokoik ze sklepem korzennym, który sama prowadzę. Mieszka tam szwaczka, sublokatorka mojej sklepowej. Niedawno osiadła.
— A jak się ona nazywa?
— Sklepowa? Marta Bielawska.
— Cóż cię to tak obchodzi? — wtrąciła panna Felicja
— Ależ nie sklepowa, ale szwaczka!
— Tego nie wiem. Możemy posłać z zapytaniem.
— Ja wiem, Stefciu — odezwała się pani Jamont. — Jest to wdowa po inżynierze Wojakowskim. Biedaczka, pracuje ciężko na chleb.
— Ano, to trzeba jej dopomóc — odparła córka. — Doprawdy, ostatniemi czasy byłam tak zajęta tym sklepem, że nie myślałam o niczem.
— Wojakowska. Hela Ogrzanowska! — zawołał piękny Wiktor. — A to niespodzianka! Odnajduję dobrą znajomość. Pójdę zaraz skonstatować, czy zbrzydła. Dziwna rzecz, że mi nie dała wiedzieć o sobie.
W tej chwili Rita zwróciła się ku werandzie, spojrzała na Kostusia, potem na Tedwina i rzuciła szyderczo:
— Zapewne nie miała panu nic do powiedzenia.
— A tak, nic nowego! — odparł cynicznie. — Znamy się tak dawno i tak dobrze.