Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A tymczasem siwki Różyckiego kłusowały raźno w stronę miasteczka.
— No, a tu w której się zakochałeś? — spytał pan Erazm Kostusia.
— Te stanowczo zostawię wszystkie miejscowym amatorom domowego drobiu! — odparł chłopak.
— To się na nich nie poznałeś. Dziewczęta poczciwe, pracowite, praktyczne, niezepsute, doskonałe będą żony i gospodynie.
— Te lalki, żywiące dla wszelkiej pracy pogardę?
— Ale, bajki, to taki szyk fałszywy, dziwactwo! Ręczę, że ledwie byliśmy za bramą, jedna poszła do obór, druga do ogrodu, trzecia na folwark. Sukienki same sobie szyją, nierzadko same w kuchni zajęte, obywają się bez służącej i klucznicy. Matka zastępuje gospodarza, bo mąż wiecznie na bryczce. Pracowite to jak mrówki, ograniczone, bo biedne, ale z gruntu zacne.
— I nawet ładne! — dodał Kostuś, ustępując wobec tych argumentów.
— Ta Józia w sam raz dla ciebie. Miałbyś skarb gospodynię!
Kostuś umilkł, zapalił papierosa i począł gwizdać.
— Nie — rzekł po namyśle — już wolę tę małą, która nie posiada talentów.
Pan Erazm zaśmiał się dyskretnie pod wąsami.
— Ten, to chyba starym kawalerem nie skończy. Ale czy nie przejdzie na islamizm, za to nie dam trzech groszy! — pomyślał w duchu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Było to podwórze bajecznie czyste i bajecznie kwieciste; podwórze panny Stefanji Jamontówny.
Spory plac chronił od ulicy mur iście klasztorny, opatrzony zamczystą furtą.
Poza tym murem rozlegał się turkot wozów i dorożek po okropnym bruku nędznej mieściny, szwargot żydowski i tupot nóg po drewnianych chodnikach.