Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwróciła się do córek i odsapnęła.
— Dzięki Bogu, że nie zostali na kolację; ani kawałka mięsa w domu! Byłam w takim strachu, że zanocują. Herbaty jak na jeden raz i świece wyszły.
— A w gościnnym pokoju suszy się mąka! — rzekła Józia.
— No, udało się! Byłyście dobrze ubrane, a jak prędko wyszłyście! Bardzo przyzwoity młody człowiek i przystojny. Różycki mi mówił, że chce się żenić koniecznie i na posag się nie ogląda, bo fundusz zebrał tam gdzieś we Francji. Uważałam, że bardzo się Józi przyglądał. Do twarzy było wam w tych sukienkach. Kto wie, może co z tego i będzie. Trzeba napisać kartkę, żeby ojciec przywiózł z miasta wina, żelatyny i wanilji. Niezawodnie wstąpią, wracając. Każemy zrobić lody.
— Mnie on wcale się nie podobał; głowę ma tak ostrzyżoną, jakby był łysy! — rzekła Marynia, ruszając ramionami.
— Może ładniej nosi włosy Stocki, albo Wojnicz? — ujęła się Józia za domniemanym konkurentem.
— A mnie się zdaje, że on drwił z nas! — ozwała się Zosia.
— Drwił? Czego? Cóż to? Zastali was przy jakiej prostej robocie, nieubrane? Albo nieporządnie podano konfitury? Chyba z ciebie mógł drwić, że siedziałaś jak trusia! Wstyd mi zrobiłaś! No, ale o ciebie mniejsza; starsze były zupełnie comme il faul. Lecz teraz moje panny dosyć gadania. Rozbierzcie się prędko i ruszajcie do roboty. Krowy nie dojone, ptactwo nie zebrane, ogórki trzeba polewać. Ja muszę pójść do żeńców. Ach, mój Boże, i masła przemywać nie skończyłam.
— A niechże się mama przebierze!
— Niema czasu! — rzuciła już z dziedzińca.
Zatrzymała się raz jeszcze przy bramie.
— Zosiu, Zosiu! Konfitury, co zostały, złóż do słoików i na kartce do miasta dopisz: kilka cytryn! Mogą się zdać.