Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie macie pewnie dużo znajomych i wesołe stosunki?
— E, gdzież tam! — odęła usteczka. — Raz na rok trochę potańczymy. W naszych stronach tak mało młodzieży i ruchu! Panowie ciągle grają w karty. Żebym nie miała moich przyjaciółek, Świdnickich, to chyba wstąpiłabym do klasztoru.
Tu na zakręcie ścieżki spotkali mamę z panem Erazmem i Kostuś już się pilnował, aby ich nie stracić. Przyłączyły się też dwie młodsze panienki i już gromadą skierowano się ku domowi.
Podano znowu owoce i konfitury, a gdy Różycki kazał konie zaprzęgać, gospodyni przyjęła to jako osobistą obrazę.
— Ależ czy to się godzi, czy to po sąsiedzku odjeżdżać bez kolacji? Podanoby zaraz! Myślałam, że mili goście zostaną na noc. Niech pan się da uprosić, daruje nam ten wieczorek.
— Niepodobna, łaskawa pani! Dziś jeszcze musimy być w miasteczku. Na mnie czekają interesy terminowe, a na niego ciotka.
— Dawno też nie miałem wieści od ojca — dodał Kostuś. — Spodziewam się zastać list w mieście.
— Ależ to krzywda taki zawód! Proszę chociaż obiecać, że panowie nas, wracając do Rogalów, nie miną. Doprawdy, nie mogę się pogodzić z myślą, że to tak krótko. Może chociaż panowie pozwolicie herbatki?
— Serdeczne dzięki! Wyjeżdżamy syci na dobę. Całuję rączki! Proszę mężowi zalecić, aby się ze mną na kontraktach nie rozminął. Liczę na jego pomoc w sprawie wspólnego ubezpieczenia od ognia.
Pożegnania ciągnęły się kwadrans, przeniosły się z salonu do jadalni, z jadalni do sieni, stamtąd na ganek.
Nareszcie goście siedli do powozu i ruszyli wśród ostatnich okrzyków pani domu.
Panienki wyglądały z za jej pleców.
Powóz był za bramą, gdy twarz jej straciła uprzejmy uśmiech.