Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panno Józefo, i da nam przyjemność usłyszenia swojego głosu, który, wnoszę, jest srebrzysty.
Panienka po chwilowem certowaniu zbliżyła się do fortepianu, wezwała siostrę do pomocy i wreszcie rozpoczęła drżącym głosikiem jakąś piosnkę ukraińską, tak żałosną, że śpiący pod kanapą wyżeł zawył i został wśród oburzenia całej rodziny sromotnie wygnany do ogrodu.
Po tym epizodzie śpiew skończył się bez przeszkód, z wielką pochwałą i uznaniem gości, a rozkoszą pani Janickiej.
Następnie panna Marynia musiała przynieść swoje arcydzieło, ekran do kominka, wyszyty na kanwie z własnego jej rysunku. Przedstawiał bukiet róż z zagadkowym dodatkiem palącej się pochodni i motyla rozmiarów sójki.
Teraz już zupełnie szczerze zachwycał się Kostuś cierpliwością nad utworzeniem tak zawiłej i żmudnej kombinacji dla tak bezużytecznego sprzętu.
Chciała jeszcze rozkochana matka zaprodukować erudycję Zosi, ale ten punkt egzaminu i popisu chybił.
Dziewczyna oblała się szkarłatem, wyłamała palce ze stawów, kręciła się na krześle i nie powiedziała nic rozumnego ani cudzoziemskiego.
Potem gospodyni domu zaproponowała spacer i manewrowała tak, że Kostuś znalazł się na ścieżce sam z Józią.
Panienka miała minkę skromną i zażenowaną, on miał minę głupią i rzetelnie nie wiedział, co mówić.
Zaczął chwalić porządek ogrodu.
— Panie tem zapewne same się zajmują?
— Nie, ogrodnik — odparła. — My tylko pilnujemy kwiatków.
— Czy kwiaty tu przynoszą cokolwiek dochodu? — spytał praktycznie.
— Ach, któżby kwiaty sprzedawał? Hodują się do ozdoby.