Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nowinach miejscowych, dowcipach złośliwych z nieobecnych.
Westchnieniem pożegnał Konstanty Adasia i z bohaterstwem dał się Tedwinowi wyciągnąć na ponowny obchód cudów gospodarskich.
Jeszcze przed obiadem pan Józef namówił go do kart. Zasiedli do baccarata tym razem i nie wstali, aż na wezwanie do jadalni. Kostuś przegrał i zapłacił.
Pan Józef gorączkowo zgarnął pieniądze, śmiał się uszczęśliwiony i zacierał ręce.
O swojej wczorajszej należności zupełnie zapomniał.
— Odegrałem się! — pochwalił się, zasiadając do obiadu i przeprowadzając pożądliwemi oczami półmiski.
Jadł za trzech, dolewał sobie sam wina, śmiał się i dowcipkował, jak człowiek najszczęśliwszy.
Korzystając z nieobecności Adasia, wzięto na języki Różyckich.
Za panem Erazmem i Adasiem ujął się jednak tak żywo Kostuś, że musiano swoje sarkazmy przenieść na starszego brata Szymona i na pannę.
On był skończonym socjalistą, ateuszem, apostatą, ona awanturnicą.
— Ejże, czy nie dostałeś od niej rekuzy? — zaśmiał się Kostuś.
— On!? — zawołała oburzona matka.
— Może ty dostaniesz! — odparł Wiktor pogardliwie.
— A może. Bo mi się tak z twojej opowieści podoba, że niezawodnie zacznę konkury.
— Winszuję gustu! Ułatwię ci wygranę, bo rywalizować nie będę!
— Jaki on szlachetny! — szepnęła pani Matylda.
— Finansowo to dobra partja — rzekł Tedwin. — Różycki ma szalone szczęście. Bez nauki, teorji, znajomości rzeczy, zbiera podobno fundusz. Szczęście Polikratesa.