Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzał w lustro i spytał:
— A kobiety tam macie w Algierze?
Adaś powoli wycofał się od okna, usiadł przy starszej pannie i zaczął rozmawiać.
— Kobiety! — zaśmiał się Kostuś. — A gdzież ich niema? I tu nie brak.
— At, śmiecie! — skrzywił się piękny Wiktor. — Znam już je wszystkie nadto dokładnie.
— Poznałem i ja twój ideał. Jechaliśmy razem koleją. Śliczna kobieta!
— Któraż to?
— Helena Wojakowska.
— Ach, Hela! Nie brzydka, ale mi dokuczyła natarczywością. Tak, miałem z nią bagatelkę.
— Jak to bagatelkę? — spytał Konstanty, czując, że mu uszy czerwienieją.
— No tak, romansik. Ona to wzięła na serjo, myślała, że się ożenię. Dobra sobie, bez grosza posagu. Cha, cha!
— Więc miałeś z nią romans? — powtórzył Kostuś oszołomiony.
— Mówię ci, bagatelkę! Nieszpetna była, ale trochę za chuda. Nie lubię takich.
Z jadalni powrócił pan Józef, oblizując się.
— Herbatkę zaraz podadzą. Doskonałe sucharki.
Wiktor, wciąż przed lustrem układając swoje faworyty, cedził dalej przez zęby:
— Wierbiczówna tu rej wodzi i nos drze. Myśli swoim posagiem opłacić romans, który miała z nadleśnym.
— Co? — zawołał pan Józef. — Ta kasztelanka? Nie może być!
— Ja wiem, co mówię! — sucho i ostro rzeki Wiktor, zgóry mierząc rezydenta.
— A zresztą wszystko bywa! — poprawił się zaraz Józef. — Stary Różycki żyje u siebie jak sułtan. Podobno kochają się z własną synowicą.
— To fakt! — potwierdził Wiktor. — Ten — oczami wskazał Adasia — wie o tem i toleruje, więc