Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest w łaskach; z tamtym drugim bratem porywają się do nożów.
— A rodzona moja siostra! — zjadliwie dodał Józef. — Naiwni plotą: ogrody, sklep, skrzętność; także bajki! Dzisiaj z kapitału trudno wyżyć; mężczyzna z głową, jak ja, ledwie się przebije.
— Stary doktór tam dopomaga! — zaśmiał się Wiktor.
— Przysięgnę na to! — poparł pan Józef, mrugając oczami złośliwie. — Ten bogaty, kto w środkach nie przebiera. Naprzykład Zawirski: kradnie w gorzelni.
— To jeszcze mniejsza. W Malewiczach dwa razy ten sam las sprzedał.
— Cha, cha, cha! I udało się?
— Naturalnie. Żona ma stosunki.
— Podobno Wojnicza złapano na jarmarku, kiedy robił wolty.
— To u niego zwykły proceder!
— Ach, mój Boże! — westchnął pan Józef, — I to magnaci! A ja, co nigdy nikogo nie ukrzywdziłem... — zakończył patetycznym ruchem.
W jednej chwili jednak zmienił pozę i zwrócił się ku jadalni.
— Herbatka! — rzekł z lubością.
Potem, zwracając się do Wiktora, szepnął:
— Daj mi, duszko, cygarko!
Towarzystwo parami przechodziło do jadalni.
Zastawa stołu jarzyła się od sreber i kryształów, trzech lokajów uwijało się wkoło.
Kostuś znalazł się między dwiema kuzynkami, ale długą chwilę nie zdobył się na rozmowę, oszołomiony poprzednią powieścią Wiktora.
Nareszcie przypomniał sobie obowiązek towarzyski i zwrócił się do jednej z sąsiadek.
Była to starsza, zajęta ożywioną dysputą z Adamem o jakiejś zabawie sąsiedzkiej. Krytykowała wszystko i wszystkich.
Adaś bronił delikatnie.