Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pomyślność i dobrobyt go odmładzają.
— Józefie, sprowadź dzieci! — rzekła pani domu.
Gdy wyszedł, pochyliła się ku siostrze.
— Biedny Józef! — szepnęła. — Mój mąż używa go jako agenta swoich fabryk. Wiesz, Sadyb już niema.
— Wiem, a jednak chciałabym je zobaczyć choć zdaleka. Mój Boże, co się tu dzieje!
— Ja nawet myśleć o tem nie chcę, szkodzi mi to na zdrowiu. Nie uwierzysz, jak muszę się szanować! Przechorowuję każde wrażenie. Ach, otóż i Wiktor! Prawda, co za śliczny chłopak!
Młody człowiek, wchodzący do salonu, był jak wycięty z żurnala mód, sztywny, zimny, zajęty sobą.
Nosił angielskie faworyty, miał włosy ufryzowane, ręce wypieszczone, w rysach przykry chłód i cynizm.
Powitanie odbyło się bardzo ceremonjalnie, bez żadnej serdeczności, tylko rozkochane oczy matki nie schodziły z pięknego Wiktora.
— Młodszego niema w domu — rzekła do siostry — pojechał do Łęczny na jarmark. Zajmuje się sportem, wielki znawca koni.
Wiktor, obejrzawszy Kostusia od stóp do głowy, zatrzymał oczy dłużej na jego opalonej cerze, krótko ściętych włosach i rzekł:
— Znać na kuzynie afrykańskie słońce. Czy tam macie jakie stosunki cywilizowane?
— Żadnych na kolonji. Zresztą, ktoby je uprawiał! Prace bezustanne, a klimat przygnębia. Dla stosunków wyjeżdża się do Paryża.
— Byłeś w Paryżu?
— Przechodziłem tam szkoły, a potem bywałem dla rozrywki.
Ta wiadomość usposobiła życzliwiej pięknego Wiktora.
— Ja umiałbym bawić tylko w Anglji — rzekł, gładząc faworyty.
— A ja równie Paryża, jak Anglji nie znoszę! — wtrącił Adaś. — Wszędzie tam czuje się