Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef Jamont zwrócił się do Kostusia i witał dalej w tonie oratorskim:
— Pozdrawiam cię, młody człowieku, w imieniu przodków, jako jedyny przedstawiciel rodziny Jamontów. Mam nadzieję, że im zaszczyt przynosisz. Klejnot familijny nakłada szczytne obowiązki.
Kostuś, oszołomiony tym wstępem, przyglądał mu się ciekawie.
— Bardzo mi miło poznać krewnego! — odparł wreszcie dość chłodno.
— Nazywaj mnie kuzynem, a uważaj za przyjaciela, gotowego do wszelkich usług. Złość ludzka i nieszczęśliwe warunki pozbawiły mnie majątku. Jeśli wypłynąłem z tego rozbicia, zawdzięczam to tylko mojej głowie i zdolnościom.
— Mój Józefie — przerwał pan domu — dodaj, że gdybyś moich rad słuchał, nie straciłbyś majątku.
— Zapewne, zapewne, rady twoje cenne na wagę złota, ale nie byłem sam. Bracia chcieli być mędrszymi od ciebie, to była ich zguba.
— Józefie, gdzież są młodzi? — omdlewającym głosem spytała pani Matylda.
— Poszli zmienić toaletę... Spacer okrył nas kurzem, ale cel był nadzwyczaj zajmujący. Ta nowa ferma jest jednym więcej klejnotem Krzyżopola.
— A co? Mówiłem ci, że ja wiem, co robię — rzekł Tedwin mrużąc oczy z dumą.
Józef Jamont witał teraz Adasia z jakąś nadzwyczajną uniżonością i przymileniem.
— I panu jestem wdzięczny, że nam przywiozłeś tak drogich wędrowców. A stryj pana, czy zdrów?
— Zasługa moja bardzo mała w tym razie. Jechałem tu i na drodze spotkałem panią; połamanej bryce zawdzięczam przyjemność wspólnej podróży. Stryj mój zdrów, dziękuję panu.
— Co za krzepka starość! — zauważył pan Józef.
— Starość! Sądzę, że stryj mój jest w pana wieku.