Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Napełnili małą izdebkę. Szofer ponuro po nich patrzał — warczeniem odpowiadał.
Doktór zbadał go i obejrzał opatrunek nogi.
— Wszystko w porządku. Czy pan się czuje na siłach znieść przewóz?
— A kto mnie o to będzie pytał. Mam się zaraz zbierać?
Spojrzał na pana Michała. W tych ponuruch oczach było coś takiego, że ten rzekł:
— Jeśli pan tu woli zostać, aż się wzmocni i odpocznie — to przymusu być nie może.
— Co? mam być na łasce? Niech biorą... Zdechnę tam prędzej.
— Co mi pan jakąś łaskę pluje w oczy! — huknął pan Michał. — Mojem zdaniem jest pan zanadto wstrząśnięty i osłabiony, żeby telepać się po tych drogach aż do powiatowego szpitala. To moje lekarskie zdanie, a nie jakaś łaska. Panu nietylko złamaną nogę trza wygoić, ale i histerję leczyć.
Usunął się z doktorem na korytarz, rozmówił się zcicha, zawołano policjanta, zaczęła się w jadalni pisanina urzędowa.
Gdy samochód odjechał, a pan Michał wrócił, szofer leżał z zamkniętemi oczami i udawał sen.