Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zerwała się — chwyciła klucze, skoczyła do kuchni, i gdy się przebrał, znalazł już w jadalni posiłek i ciepło płomienia.
— Uf! a tom się zmachał! — odsapnął, gdy pierwszy głód zaspokoił. — Cóż tu przez ten tydzień się stało?
— Ojciec ma dziś wrócić z Warszawy. Załatwia jakieś sprawy moroczańskie w banku. Posłałam konie na kolej. Młocarnia szła pięć dni. Dziś pauza, bo zakładają nowy dyszel do kieratu. Parobcy rżną sieczkę.
— Były listy od dzieci?
— Były. Zdrowe. Michaś zapisał się na kursy wieczorne w orkiestrze. A co w Łuczy?
— Same biedy. Edmunda zredukowano. Już siedzi i zrzędzi. Zawaliła się obora, a dach na domu jak rzeszoto. Sprowadziłem majstrów, trzeba trzy tysiące złotych. Dzieci pochorowały się na szkarlatynę — i gmina wyznaczyła opłat szarwarkowych półtora tysiąca... Jelec nie pisał?
— Owszem. Dobrze im się powodzi — awansowali.
— No to i wybawienie z biedy. Myślę w tej desperacji: chłopy z Ameryki ślą pieniądze, kupują ziemię, stawiają piękne do-