Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wśród białych — wszystko kolorowe, żółte, czerwone i czarne — odseparowane. Mam pod sobą dziesięciu smoluchów. Maszyny pierwszorzędne. Kraj paskudny: albo leje bezustannie, albo piec ognisty, w którym wół by się upiekł na sztufadę. Nasz Anglik dowiózł nas, ulokował i pojechał na urlop — bo tu nikt długo wątroby zdrowej nie zachowa. Dyrektor — jeden ze wspólników, pan State, robotę nam wskazał — potem puścił na własne siły — i tylko czujemy, że nas obserwuje i szpieguje. Kobiet wcale niema, boć nie można rachować murzynek — cuchnących gorzej tego mydła, kiedy się w kotłach skwierczy. Podobno, że się zczasem oswaja z tą wonią — ale chyba po długim czasie!
„O ośmiogodzinnym dniu pracy mowy tu niema, pracujemy pół doby — na dwie zmiany — można wytrzymać. Kto nie może, czy nie chce, może sobie szukać lżejszego chleba. Żadnego gadania i protestu. Prawdziwa swoboda, wolność. Wytrzymasz rekord, dobrze, — nie wytrzymasz — rzuć grę!
„Anglicy pewnie zakłady robią — na nowicjusza i dlatego nas tak śledzą i szpiegują.