Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na Wielkanoc przyślemy daktyli prosto z drzewa.
— A może na przyszły rok przyjedziemy w odwiedziny, — nadrabiając miną, dodał Jelec.
— Zawsze wasze miejsce tu będzie! — rzekł Białozor.
— Nie wrócę, aż będę miljonerem, żeby umówić sobie do swego pałacu kilku ministrów na kamerdynerów! — rzekł Sawicki.
Potem zaczął szperać po kieszeniach i przed każdym położył na talerzu prezent na gwiazdkę.
Były misterne kłódki, pomysłowe narzędzia ogrodnicze, scyzoryki — dla dzieci łamigłówki z drutu.
— Własne wynalazki! — tłumaczył się.
Tedy się okazało, że każdy szykował niespodzianki, i pod zapaloną choinką każdy dla siebie coś znalazł — i okazało się, że Michaś na skrzypcach Gabryka już umiał wygrać kolendy i wreszcie rozśpiewali się wszyscy, i tak im wieczór zeszedł, w starym wigilijnym nastroju.
Gdy zadzwoniły sanki na pasterkę, pojechał Białozor z ciotką i wujem Kajetanem, a Sawicki gdzieś znikł.