Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niekraszewicz po stare rury — dała darmo, że to jakiś jej krewny. A i cegłę można sprzedać; przecie nie będzie odbudowywała! Ona jest dobra i każdemu wierzy — to jej wśród ludzi nie gospodarować.
— A Jadźkę pan widział? — zawołała Terka.
— A był tam jakiś czarny skrzat.
— Skrzat! Także mowa! To moja przyjaciółka! — zaperzyła się.
— Ubierajcie choinkę! — załagodził pan Michał, wnosząc śmigły świerczek.
W dzień wigilji wróciła też ciotka Ludwika.
— Pani Bohuszowa coraz lepiej! — oznajmiła. — Ale wigilji tam nie obchodzą, bo to data śmierci męża i ojca.
Powiało smutkiem i powagą. Nawet Jelec ścichł, wodząc oczami za Idą, a Sawicki z panem Michałem poszli na jezioro i wrócili ledwie o zmroku, gdy stół był już nakryty.
Białozor dzielił się z każdym opłatkiem, jak zwykle małomówny i pozornie bez wzruszenia i frazesu. Skupiony był nawet Sawicki, ale się prędko otrząsnął — i rzekł: