Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówił, że ma interes do szewca we wsi, — rzekł Michaś do stryja. — Prosił, żeby drzwi nie ryglować.
— Nie rygluj! Kaktus złodzieja nie dopuści. Ale to mu pilno do szewca!
I zmęczony legł spać.
Dobrze po północy Sawicki wracał. Poznały go psy i przepuściły bez protestu. Dom był cały uśpiony i ciemny z wyjątkiem dwóch okien jadalni, oświetlonych od płonących pni na kominie.
Do jednego z okien przytuloną — ujrzał pod ścianą drobną postać. Chwilę się jej z uśmiechem przyglądał — wreszcie cicho się zbliżył.
— Przeziębi się panna Terka! — rzekł szeptem. — A i podglądać — to nie ładnie.
Ale jednocześnie sam się zapatrzył.
Przed kominem — na ławie prostej siedział Jelec obok Idy. Dłonie mieli splecione i głowy o siebie wsparte i zapatrzeni w ognisko mówili do siebie zapewne ostatnie pożegnania, ostatnie słowa, ostatnie przed długiem rozstaniem polecenia, prośby i smutki.
Oboje skupieni byli i uroczyści, ale twarz Idy, zwykłe surową, rozjaśniało uczucie,