Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kobieta była drobna, sucha, siwa, o twarzy pooranej w brózdy — jakby miała lat siedemdziesiąt, a nie pięćdziesiąt.
Zaczęła dziękować i płakać bezradnie, witać z wdzięcznością ciotkę Ludwikę, którą wnet zabrała Ida, aby instalować i pouczyć. Dziewczynka, czarnuszka, z oczkami jak tarki, z warkoczem na plecach i w gospodarskim fartuchu — podała mu herbatę.
Zaczęli rozmawiać. Ze zwykłą swą prostotą i brakiem niepotrzebnych omówień spytał o stan interesów.
Opowiadała spokojnie, apatycznie:
— Pan wie, że Wacław musiał spłacić swego stryja — inżyniera na Kaukazie. Wziął wtedy pożyczkę bankową na sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli. Mieliśmy też gorzelnię — i jakoś dawało się rady spłatom. No i przyszła wojna... Cofające się wojska ruskie spaliły gorzelnię, zagarnęły inwentarze — potem przyszli Niemcy i wycisnęli, co się dało... Mieliśmy na te straty wojenne dokumenty, sporządzone w czas — akurat na sześćdziesiąt tysięcy rubli. Cztery lata okupacji — żyliśmy z dnia na dzień, głodno i chłodno — nie siejąc, nie orząc, nie zbierając, bo nie było inwentarza ni