Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

istnieć. Szkoda starego rodu i dworu, gawrony zapanują. Mówiła mi, że gdy tylko będzie mogła, przyjedzie do ciebie po radę. — Zresztą płacze już tylko!
— Ciotka chce Idę zastąpić, więc ją tam zawiozę, i rozpytam o stan interesów. Kiedy pojechać, by jej nie zmęczyć?
— Pojutrze może wstać, ale wyjechać nie prędko, bez narażenia. Organizm mocno naderwany pracą i troską. Dziecko, zuch!
Od pogrzebu Wacława Bohusza, Białozor nie był w Morocznej. Bieda i ciężkie borykanie z nowemi prawami i stosunkami pozrywały stosunki sąsiedzkie i towarzyskie. Wiedział, że wdową opiekował się Protasewicz, i że warunki finansowe były fatalne.
Ale widok tej ruiny dworu wśród zimowej martwoty i nagości nawet jego hart wstrząsnął.
Piękny, stary dom mieszkalny — miał okna deskami zabite, z wyjątkiem kilku bocznych, i wchodziło się doń wejściem służbowem. Budynki gospodarskie w większości stały puste i zniszczone — życie ledwie tlało.
Bohuszowa przyjęła go w jednym pokoju trochę umeblowanym i ogrzanym.