Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Białozor pochylił się, obie jasne głowy do siebie przygarnął.
— Dobrze! Nikt nie będzie wiedział — tylko Bóg.
Przeliczył, dodał z biurka, napisał parę słów i wsunął do koperty.
— Oddajcie Idzie. Bierzemy Morocznę w opiekę. Nie damy zginąć. Prawda?
— Za nic, za nic! Nie damy! — powtórzyła Terka.
Michaś w milczeniu ucałował ojca rękę.
— Musisz, Terko, wyręczyć Idę przez czas jej nieobecności — rzekł Białozor na pożegnanie.
— Rozumie się. Ona mi odda klucze! — z dumą odparła dziewczynka. — Jadźka też wszystkie klucze ma.
W trzy dni potem wrócił pan Michał. Chora była uratowana i narazie powstrzymana licytacja bankowa, ale Ida musiała pozostać, chociażby dla posług przy paraliżem unieruchomionej babce.
— Zdaje mi się jednak, że majątku nie da się uratować! — zakończył. — Kobieta zupełnie wyczerpana pod lawiną opłat i ciężarów. Takiej nędzy, upadku i pustki nie przypuszczałem, by mogła w tym kraju