Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej leży — i pewnie umrze... Tatusiu, tatusiu!
Ida wstała, spojrzała na zegar.
— Żebym za godzinę wyjechała, to na północ zdążę! Nie dał wam stryj kartki jakiej?
Michaś podał jej obdarty kawał papieru. Był to jakiś „nakaz płatniczy“. Na odwrocie nagryzmolił pan Michał:
— „Parę kur na rosoły, jaj, masła, herbaty, cukru. Idę choć na parę dni. Stan ciężki — wszystko opisane. Trzeba natychmiast tysiąc złotych — i pomocy dalszej.“
Idy już nie było w pokoju. Wyszedł też co rychlej Białozor. Ciotka Ludwika zawołała dzieci do posiłku. Ale oni zaczęli ze sobą szeptać, wychodzić i wracać i wreszcie oboje poszli do ojca pokoju.
Gdy Białozor, wydawszy polecenie Dokimowi o konie, wrócił — zastał oboje — stojących u stołu — nad dwoma kupkami asygnat i Terka oświadczyła:
— Wydałam trochę — ale niech tatuś im da.
— I moje też! — rzekł Michaś. — Ale tak, żeby im przykro nie było. Żeby nie wiedzieli, może!