Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po Łuczy Moroczna nam na głowę spadnie.
— Ano, jeśli to ma być żona dla twego wychowańca! — uśmiechnął się Białozor.
Nazajutrz tedy ruszyli we troje. Wieczór wczesny zapadł, mróz zelżał, śnieg zaczął sypać. Rodzina zebrana była, jak zwykle, w jadalni — i nikt nie posłyszał, gdy wrócili. Do pokoju wpadły dzieci jakieś zestraszone, przejęte! Terka rzuciła się ojcu na szyję, przytuliła się doń i łkała. — Michaś jak zawsze skupiony — u kolan ojca przykucnął — i patrzał oczami pełnemi zgrozy.
— Co się stało? Gdzie stryj?
— Został, bo pani Bohuszowa w niebezpieczeństwie życia i nikogo tam niema.
— Tatusiu, tatusiu! — łkała Terka. — Jacy my szczęśliwi! Jak u nas dobrze, ciepło, bezpiecznie! U nich tak strasznie, pusto, ciemno, zimno. Wielki dom, ale mieszkają w dwóch pokojach — reszta bez okień, nieopalona, bez mebli — strasznie! Jeden stary dziad stróż i służący — i ta Jadźka! Służąca odeszła — gotowała pani Bohuszowa sama. A babusię ma, co od czterech lat z łóżka nie wstaje, a teraz i mama