Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czy durny zabłądził — trza zapalić wiecheć siana — to zobaczy i na światło się skieruje. A panicz powiada: brać sznury i iść na wołanie, i sam bierze swój sznur i idzie i odhukuje. — Co było robić — poszliśmy — i jego prawda była. Ze dwie godziny nam zeszło, nim wywlekliśmy konie i sanie — i żeby nie my — toby do tej pory wszystko zmarzło.
— Któż to jechał?
— Z Moroczny, ze dworu. Jakiś dziad, co mu latem w pasiece siedzieć, a zimą na piecu — i panienka, mała — jak nasza. Z Zachosta jechali — na pustki i wleźli w same oparzele. Trza było łozę rąbać i słać — a konie na sznurach wywlekać, przepadliby bez nas.
Białozor wracając, wstąpił do stancji brata. Michaś już spał. Pochylił się nad nim, i pieszczotliwie po głowie pogłaskał.
— Zmarzł do kości — i wrócił w moim tylko kożuchu. A tak był zmęczony i senny, żem go tylko napoił gorącem mlekiem i niech śpi, — rzekł pan Michał burkliwie, bo uważał eksperyment za ryzykowny.
Ale nazajutrz Michaś wstał zdrów — i zdał ojcu sumienny raport.