Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zerwał się, odział żywo — i wyszedł.
Tabor czerniał, ludzie wyprzęgali konie.
— Michaś!
Chłopak się odezwał słabym głosem. Obowiązkowy zgrabiałemi rękami zdejmował z orczyków postronki.
— Dokim, coście się tak spóźnili! — rozległ się głos Białozora.
— Okazję (przygodę) mieli! — odparł flegmatycznie chłop, prowadząc konia do stajni.
— Zbłądziliście?
— Nie. Ratowali moroczańską panienkę na Cyrze. Czut’ (ledwie) wywlekli!
Pan Michał rozprzągł Michasiowe konie, i popędził go do domu.
— Idź żywo! Dygocesz cały! Ida ma dla ciebie gorące mleko. Nie odmroziłeś uszu, rąk, nóg?
— Nie wiem! — odparł sennie.
A Dokim, rozbierając konie w stajni, opowiadał świecącemu latarnią Białozorowi:
— Sierdzisty pan będzie z panicza. Minęliśmy już Kokorycę, aż tu od Cyru słychać hukanie. Panicz powiada: ktoś się zawalił i woła ratunku. A ja mówię: pijany