Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień minął w zwykłej pracy. Białozor dozorował oprzętu inwentarza, pan Michał ważył zboże w spichrzu — pod wieczór zaczęli wyglądać powrotu wyprawy i niepokoić się o mróz, który wielmożniał, osiadał szronem na rzęsach, dobierał się do kości. Słońce zaszło w ponurej czerwieni i zerwał się ostry, wschodni wiatr.
Po wieczerzy pan Michał wyszedł na drogę, nasłuchiwał, nawoływał, oczami wiercił śnieżną pustkę — ale panowała martwa cisza, przerywana skowytem wichru.
Wrócił i po naradzie z bratem poszli obadwa na spotkanie, ale uszli parę kilometrów i wrócili.
— Nie dali rady z ładunkiem i nocują u Ohryzki. Dokim przezorny, nie będzie ryzykował nocnej jazdy w taki mróz! — zdecydował Białozor. — Przyjadą jutro w południe.
Położyli się do snu, ale pana Michała trapił niepokój. Budził się i nasłuchiwał. I oto wśród czarnych czeluści grudniowej nocy posłyszał dalekie rżenie konia, który poczuł stajnię. Potem skrzyp ciężko ładowanych sani — i wreszcie nawoływanie ludzkie na podwórzu.