Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Posłyszałem wyraźnie: „ludzie, ratujcie“, a Dokim się upiera, że to pijani krzyczą, i ani myśleli iść w pomoc. Więc wziąłem sznury — i sam poszedłem; wtedy i oni się ruszyli. Znaleźliśmy konie, zawalone w błoto, i już prawie skostniałe, sanki jeszcze przez pół na lodzie... Pytam, kto jedzie? Ledwie zrozumiałem odpowiedź: — To ja, Jadźka z Moroczny. — Więc jej dałem mleka, co mi Ohryzkowa dała ciepłe w zanadrze, i jeszcze było niezmarznięte i wyprowadziłem na stały lód i rozpaliłem ogień z łozy i siana — a że była strasznie zmarznięta — więc ją okutałem w swój kożuch — bo miałem przecie dwa, a ona jakieś tylko kaftany i derki. To mi opowiedziała, że u nich babka sparaliżowana, matka leży na zapalenie płuc, a mieli im jutro licytować krowy — więc matka pożyczyła u Żyda na przyszłoroczne siano — tysiąc złotych — i posłała ją z tem do gminy — a jak wracała — to zmylili drogę i, jeżdżąc od stoga do stoga, zupełnie zbłądzili. Ona ma jedynasty rok, jak Terka, i już matce pomaga. Tymczasem Dokim z parobkiem wyciągnęli konie — zaczęli je trzeć i jakoś postawili na nogi. No, i wyprowadziliśmy na drogę