Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trwasz w zamiarze? — spytała Ida.
— Tak. Myślę, że po Nowym Roku będę gotów. Większość długów już spłaciłem. A po tej ostatniej sprawie do reszty nabrałem do naszych warunków i stosunków wstrętu. Żeby lada chłystek mógł łgać i wymyślać, co mu się podoba — bezkarnie i szargać mi nazwisko i honor! A toć w tym kraju nieszczęsnym ludzie jednej mowy i wiary nienawidzą się jak najgorsze wrogi! Z rozkoszą się niszczą, cieszą się nieszczęściem, obmawiają, krzywdzą, wyzyskują, podlą! Tu jest istne piekło!
— Tam — nie wielu znajdziesz lepszych — i takąż drapieżną walkę o byt! — rzekł Białozor.
— Ale to obcy będą, więc mi za nich nie będzie taki wstyd i taki żal i takie upokorzenie.
— I tam między mówiącymi po francusku — nie wielu znajdziesz patrjotów Francuzów — i między ochrzczonymi nie wielu chrześcijan! — dodał pan Michał.
— A tutaj nie sam jesteś. Porachuj druhów i dobrych i życzliwych, wiernych! — szepnęła Ida. Zamilkł, spuścił głowę — rękę jej objął i zapanowała cisza.