Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tłuściak ze łbem wnurzonym w misę jadła mamrotał.
— Terkocą! Skweres, hałas, kurz! Nie lubię! nie lubię! Smaczne, smaczne!
Wieczorem, gdy zsypano do spichrza potok srebrnego żyta, spożyto wieczerzę, opłacono najemnika, Białozor zawołał do siebie Jelca, brata, Idę i Sawickiego, i powtórzono mu sprawę sejmowej interpelacji.
— Cóż myślisz dalej z tem robić? — spytał Jelca.
— Proszę pana, ja zawiniłem — ja załatwię — wyrwał się szofer. — Pan Jelec coby nie zrobił, to przeciw niemu obrócą i jeszcze gorzej osmarują. Zaczepi Kutasa — napiszą, że się pastwi nad przedstawicielem nauczycielstwa polskiego i nad ubogim inteligentem. Będzie miał drugą interpelację od ludowego stronnictwa. Dajcie spokój. Ja dam radę.
— Ma pan rację! — przyznał Białozor.
— No to dobranoc państwu — i do widzenia. Pójdę za robotą — a potem się dowiem — co z tą Afryką ma być!
Gdy wyszedł, pan Michał rzekł:
— On chce z tobą jechać — i mojem zdaniem byłby to dla ciebie dobry kompan.