Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O duszy, wogóle mało ludzi ma pojęcie, — odparł pan Michał, — i jakoś się bez tego obchodzą.
— Nawet łatwiej jak bez pieniędzy w kieszeni. Ale, czy to prawda, że pan Jelec wybiera się do Afryki?
— Murzyna myśli bielić, czy małpy łapać!
— Nie wiem: co się zdarzy. Mówił mi, że w listopadzie wyjeżdża.
— Pewnie dla tego, że nie ma futra na zimę.
— Jabym z nim pojechał. Tutaj mi ciasno i nudno.
Pan Michał popatrzył nań uważnie. Pochylony nad imadłem, polerował jakiś mały tryb. Sucha jego, zorana brózdami ciężkiej doli twarz miała wyraz twardej woli i zuchwalstwa.
— Jedź pan! — wyrwało się mimowoli jakby odkrycie. Dobry był to kompan, dla lekkomyślnika, fantasty i...
Nie dokończył myśli — bo ją wyraził krócej i dosadniej szofer:
— Pan Jelec zdrów, młody, sprytny, obrotny, i wesół — tylko — za honorowy.