Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zatem na dziś dosyć. Masz tu posłanie i nam czas spocząć przed robotą — powstał Białozor i spojrzał w okno, gdzie już bielało niebo.
Ida i Jelec pochylili się do jego ręki — i żadne nie wyrzekło słowa. Sprawa była załatwiona. Białozor klęknął do pacierza, Jelec, zaniedbujący ten obrządek, prędko zakopał się w posłanie z siana i udawał, że śpi, choć oka nie zmrużył i przed wszystkimi był już na gumnie, szukając Idy.
— Chodźmy do wuja Michała.
Zaśmiała się, spiesząc do obór.
— Źle masz w głowie. Któż z nas zmarnuje chwilę roboczą — w pierwszy dzień zwózki —
— Cóż ja będę robił cały dzień?
— Możesz ładować snopy na polu, lub w stodole. Ot, Semko już kucami wyjeżdża. Jedź z nim. Ojciec i Gabryk są już na łanie.
— A ty?
— Moja robota cały rok jednaka, z małemi zmianami. Przyniosę wam śniadanie za godzinę.
Roześmiał się i skoczył na przejeżdżający pusty furgon.