Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Możesz być pewnym mnie, ale nie bądź pewnym siebie. Jeślibyś tam chciał pozostać — ja stąd nie odejdę dla ciebie — a jeślibyś tam znalazł inną — czuj się zupełnie wolnym! — — To jest myśl ojca i moja.
— W takim razie — niech tu przepadnę i zginę. Tak jak wy chcecie — ja nie chcę.
Zerwał się i chodził po izbie wzburzony.
— Więc nie masz przyjaciela w tym gronie kolegów, towarzyszy, partnerów, rówieśników, z któremi żyjesz? — spytał Białozor.
— Żartuje wuj. Toć to takie same bankruty, próżniaki, kombinatorzy i nieroby — jak ja. Wuj drwi ze mnie! Nie mamy co więcej o tem mówić. A ty — zwrócił się do Idy — obelgę mi rzucasz w twarz. Niech i tak będzie. Nie kochasz mnie, nie wierzysz — masz za chłystka. Bardzo dobrze. Skończone! Bywajcie zdrowi.
— Co skończone? — rzekł Białozor.
Jelec zatrzymał się już w progu i opamiętał się. Właściwie to spokojne pytanie tknęło go.
— Nic nie jest skończone — ciągnął Białozor dalej. — Ani nasze pokrewień-