Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ja wiem! Trzy maszyny. Zeszłoroczne siano. Coś tam z dzierżawy od rybaka. Srebro! — Mówił coraz wolniej, z oczami wbitemi w deski stołu.
— Zanim się stąd wycofasz i pójdziesz w świat, to powinno być załatwione na czysto! — — Odchodzisz — nie uciekasz! Rozumiesz. Inaczej ci nie wolno.
Jelec milczał. Podniósł oczy ostrożnie na Idę. Patrzała na ojca.
— I Łuczę powinieneś komuś zdać w opiekę. Masz przyjaciela, który się tego podejmie? bo na płacenie administratorów cię nie stać.
— Ja myślę wuju, że Ida — zaczął.
— Nie. Ida się tem nie zajmie! Toby było skrępowanie ciebie — zobowiązaniami. Powinieneś być tam wolnym i niezależnym.
— Ale ja chcę być zależnym! — wyrwał się.
— Ale my nie chcemy! — rzekł twardo Białozor.
— Przecie Ida zgadza się na mój plan, i będzie na mnie czekała — zaczął desperacko.
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu: