Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo ja wiem. Pewnie tysiąc! Tyle instytucyj państwowych. Starostwo, wydział powiatowy, izba skarbowa, komenda policji, wydział sanitarny, weterynaryjny, akcyza, sądy, kasy komunalne, wydział drogowy, inspektorat szkolny. Kto zliczy?
— Iluż jest w inspektoracie skarbowym?
— Nie wiem ściśle. Piętrowy gmach! Pewnie z pięćdziesięciu urzędników. Wuj tam nie był?
— Nie. Bywałem przed wojną — dwa razy do roku, płacąc podatki. Było siedmiu.
— Przed wojną! — zaśmiał się Jelec. — Dziecinne to były zabawki. Teraz rozbudowuje się Polska mocarstwowa! Na potężnych, demokratycznych podwalinach — —
— Musiałeś temi dniami przemawiać na jakimś urzędowym, zbiorowym bankiecie w imieniu ziemiaństwa. Miód ci z ust płynie! — rzekł pan Michał.
— Nie przemawiałem — ale byłem — na obiedzie pożegnalnym dla zastępcy starosty, który został przeniesiony do Bydgoszczy.
— A nowy już jest? Skąd?
— Jest. Pan Kozera, ze Śląska.
— A był tam jakiś przedtem z pod Rzeszowa.