Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Był. Pan doktór Kneć. Bardzo ładną miał żonę. A wie wuj, że do Protasewiczów na wakacje przyjechał profesor Szczytt. Przez dwa t.
— Pojadę go odwiedzić! — rzekł żywo pan Michał.
— A młodzi Protasewicze zawsze próżniaczą? — spytał Białozor.
— Wzięli się do nauki. Chodzą na wieczorne kursy do panny Wiery jeden, a do panny Ziuty drugi. Wakacje, lato, więc nauczycielki szkół powszechnych rade mieć kursy dla dorosłych analfabetów.
Roześmiał się, ale mu nikt nie zawtórował, więc się zwrócił do milczącej Idy.
— Czytałaś ostatnią powieść Szczuckiej?
— Nie.
— Przywiozłem ci „Wielcy i mali“! I dla Terki coś jest i dla Michasia.
— A co? Pokaż! — porwała się Terka.
Białozor pierwszy ruszył do żeńców. Rozchodzili się wszyscy, każdy do swej roboty.
— My szykujemy korty w stodole do jutrzejszej partji tennisa z widłami i snopami! — rzekł pan Michał. Jelec podał mu papierośnicę.