Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twój chamski proceder i tobym ci wybaczył, jak małpie czy sroce. Ale, że ty masz mnie, Polaka, za durnia i przynosisz mi jako dowód stłuczoną butelkę po nafcie, tego ci nie daruję. Jazda!
Postąpił naprzód — chłopiec zawrócił do ucieczki — tedy cisnął za nim dobrze wycelowaną butelkę, która trafiła w dół pleców, roztrzaskała się i zapewne dotarła do żywego, bo chłopiec wrzasnął, uchwycił się za pośladek, i zemknął.
— Won, chachłacka mordo! — zaklął za nim po sołdacku szofer.
A potem zaczęli się śmiać z kowalem.
— Dobrze pan, hycla, postrzelił. To szkolnik, wsiowa zaraza. Jest tego cała banda złodziei i psotników. Im dłużej się uczy, tem mniej chce pracować i starszych nie szanuje, bo durnie, powiadają. Skaranie boskie!
— Dlaczegoż on Woszczenko, a ojciec Zajec?
— Bo tu każdy ma ze trzy nazwiska.
— To i nie dziw, że i narodowości ma parę! Ale co nauczyciel w tem robi?
— Nauczyciel! — ruszył ramionami kowal. — Jakiś cudzy — zdaleka. Ni ludzi ni