Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był o swój wikt i wygodę zupełnie spokojny, bo zaraz drugiego wieczora, gdy szedł do swej noclegowej salki na facjacie, wszechwładna Grypa zaniepokoiła się, że pociemku może się na schodach potknąć, i przeprowadziła go z latarnią, i ten swój czyn troskliwy spełniała codzień z wielką uprzejmością.
Zjednał ją tak swą wdzięcznością i galanterją, że zajęła się jego garderobą i bielizną, wiktem, opierunkiem i wszelką wygodą życia.
Pracował ochoczo i pilnie, bo się wynudził długiem, przymusowem próżniactwem w Nietroni, czuł się zdrowym i silnym i o przyszłość się nie troszczył. Przychodził do jego warsztatu w garażu Nieumierszycki, który ciągle wszystkich krytykując i wyrzekając na próżniactwo ludzkie, sam nic nie robił i pasorzytował wiek cały.
Gdy i tu zaczął się wtrącać i rady dawać w fachu, o którym nie miał pojęcia, Sawicki przepłoszył go rychło zgrzytem narzędzi i dymem gryzącym chemikalij — i odzyskał spokój.
Aż oto pewnego dnia ujrzał na progu warsztatu dwóch wyrostków wiejskich, przyglądających się natrętnie robocie.