Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poszli wcześnie spocząć na siennikach, wypchanych wonnem sianem i miętą.
Od świtu dnia następnego zaczęli całodzienne wyprawy lustracji lasu i jego mieszkańców.
Las był bardzo i po barbarzyńsku zniszczony przez Niemców i przez odbudowę Polski. Niemcy wzięli co najlepsze dęby, odbudowa — co najlepszą sośninę. Ocalały ostępy świerkowe, olchy i brzeziny. Po wyrąbanych haliznach, zagajnik się puszczał gęsto i śmigle, ale długo trzeba było czekać na dochód, długo pokutować za wojnę i rabunek.
Z młodości wspólnej wspominali o łosiach, o kolonji bobrów i Ohryzko klął:
— Chłopy wszystko wytłukli, a Niemcy dokończyli. A co jeszcze żyje i się chowa, to o tem wspomnieć nie można, bo jak się policja dowie, to do starostwa doniesie, a pan Jelec i graf zaraz polowanie sprawią — i o granicę nie będą pytać, i co ja przeciw takim wysokim „czynom“ mogę rzec. Jedyne szczęście, że te kochane topiele trochę bronią, póki woda mała. Gdzie czółnem dotrą, to biją kaczki tysiącami. Prosta rzeź — i poco? bo i połowy nie