Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozum miał, siadłbyś ze mną przy drodze, lulkę ćmił i patrzył na ludzi, ale żeś jeszcze ciekawy, próbuj.
— Nie powiecie ojcu, gdziem poszedł?
— Co ma go szlag zabić!
— Matce powiedzcie.
Mówili ludzie, że ze stolarzem za warsztatem stoi jak świt, do nocy, dzień dnia, że w święta ze stolarzową na przyzbie siedzi i słucha, co stara naucza, ale go zresztą nikt nie widział, ni na drodze, ni na rynku, ni w kramie, ni w sądzie, ni na zabawie, ni doma. Ojciec go przeklął i od części odsądził i w chacie nie wolno było o nim wspominać.
Aż raz na trzeci rok, wiosenną, miesięczną nocką, do okienka, kędy matka sypiała, ktoś w szybkę zapukał. Nie zlękła się matka, ani spytała: kto? Z pościeli wstała, ogarnęła się i wyszła. U progu Jasiek stoi, do kolan jej przypada. Za głowę go porwała, do serca kołaczącego wzięła, całuje, łzami święci, napół żywa ze szczęśliwości. A potem odsunęła go od siebie, odwróciła do miesiąca, w lice się wpatruje niespokojna. Ale Jaśkowe lica jakby w zorzy tak jasne, a jak krynica oczy modre, spokojne, a usta się do niej śmieją, radośnie szepcą.
— Szczęśliwyś, synku?
— Jak kiedyście mnie, matuś, pieśnią na sercu kołysali.
— A zdrowyś, serdeczny?
— Jakem waszemi rękami czyniony chleb jadł.
— A wesołyś, synku?
— Jak skowronki w zbożu, matuś.
— A coś tak wyrósł, wybujał, Jasieczku?
— W robocie dla ludzi, matusiu.
— A co ci się te zgrzebne szatki tak świecą?
— To mi się one tak złocą od tych nici słonecznych, co mi je moja przędzie.
— O mojeś ty, moje, dzieciątko rodzone!