Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jaka pamiętliwa. Półtora roku, a nie zapomniała Szolla.
— Państwo dzieci swoich nie mają? — spytał Niekrasz.
— Były, ale poszły! Czworo, piechotą na Bródno — rzekł Radyński.
— Nie obrażaj Pana Boga, Stefan! — upomniała żona.
— A ot i on przez okno zaziera! — rzekł wyplatacz.
Podnieśli wszyscy mimowoli oczy, bo cień przesłonił szybę. Stary człek z długą, siwą brodą zaglądał w okienko, a gdy Radyński chciał je otworzyć, ruchem wskazał, że idzie do nich, i po chwili wszedł do izby.
— Niech będzie pochwalony! — pozdrowił.
— Na wieki! — odpowiedzieli, z wyjątkiem Niekrasza.
Stary usiadł na krzesełku i rzekł:
— Cóż tu u państwa słychać? Przechodziłem, myślę, wstąpię!
— At, co słychać? Na forant robię, żeby heble nie rdzewiały. Sprzedałem szafy, to zrobię parę komód.
— A ten pan dziś się zgłosił z rekomendacji Szolla. Wiecie, ojcze, że nie żadna bieda go spotkała, ale gdzieś przy kolei robi? — dorzuciła Radyńska.
Stary popatrzał bystro z pod krzaczastych brwi na czeladnika.
— A pan skąd wie?
— Z Łodzi razem wyjechaliśmy. On do Białegostoku śpieszył, tu mi adres dał.
— Nie wstąpił. No, no. Mnie mówili, że pokutuje za innych w więzieniu.
Niekrasz ramionami ruszył i heblował pilnie. Stary, oczu z niego nie spuszczając, rzekł po chwili:
— Bo to i natura u niego taka, żeby się tyle